Dziś rzucam łaciną, żongluję sylabami, wypadają mi z rąk, odbijają od podłogi, obchodzą kocią sierścią, przyklejają do starych gum do żucia, tworzą Słowa.
Słowo, kaleki krewny Myśli ubrany przez Emocję. Wiecznie nieświadomy swojej mocy kłamca. Kunsztownie wydziergany i sztywno wyuczony świadek upadku komunikacji pomiędzy jeszcze żywymi nami.
I stoją jak wryte takie Słowa, pokraczne. Tępo uwierają, zasychają w gardle, zalewane flegmą i wydzieliną śluzówki jamy nosowej i zatok.
Tęsknię. Pamiętam. Czekam.
Kolejne Słowa wbijają nieprzytomny, mglisty wzrok w kość podniebienną. W miejscu gdzie kości podniebienia łączą się w grzebień nosowy Słowa pulsują już z zamnkniętymi oczami, zaślinione, spuchnięte, tłuste w dotyku, pozbawione pierwotnego wyrazu - swoiste Muzeum Słów Woskowych.
Jestem. Pragnę. Potrzebuję.
Na wszystkich brzegach kości łzowej zaczepiły się Słowa Rozbitkowie. Bezpańskie od wielu lat, nie posiadające żadnej tożsamości ponad to, co mówią o nich Słowniki. Same siebie nie umiejące wymówić. Błąkające się beznadziejnie pomiędzy wyrostkiem czołowym szczęki, a kością sitową. Leżące w pozycji embrionalnej, zwinięte w kłębek, wysłane na wygnanie na grzebień łzowy tylny.
Kocham. Boję się. Przepraszam.