sobota, 27 października 2018

Tonieona


Piskrzytskct w uszach, zassana błona bębenkowa, słuch chyba już wysiadł z samolotu, nie znajduję ulgi w ciamkającym żuciu gumy, otwieraniu ust, ziewaniu. To cena za powrót z nieba.

Na miejscu półmrok o zapachu moczu, pijani ludzie przytulający resztki świadomości, drzewa palmowe naśmiewające się doniczkowej draceny z Biedronki. Deptak z niebieskimi ptakami wiodącymi pieski żywot, zielony dym, różowe pianki, czarne koronki, czerwone wino, czarna sepia.

Ulice bezlitosne dla węchu, za to szczodre dla wzorku, kamienice obrosłe w balkony, gzymsy wilgotne od roślin, bramy zakute w obskurność, ławki na chwiejnych nogach, krawężniki z pianki memory, chodnik wgnieciony w fotel, a fotel obszczany przez psa. Budynki pokutujące popularnością, obleśnie oblegane, obolałe, zmęczone byciem zwiedzanymi.

Dołączam do tłumu, poruszamy się bez rytmu, bez orientacji, bez znaczenia.
„I’m a loser, Baby, so why don’t you kill me?”
Dobrze, że mam jakąś melodię w głowie, bo oszalałabym od kakofonii obcobrzmiących słów. Półsłów. Ów.
Nawet dobiegające z oddali, polskie zdania brzmią tak nieswojo. 

Dociera do mnie, że nie chcę tu być, że czuję strach i potrzebuję przestrzeni. Z dala od ocierających się o siebie ramion, plecaków, toreb i oddechów. W ustach narasta gorzki kłębek lęku. Muszę to połknąć, nie mogę teraz wyjść, jestem w korku, którego ujście znajduje się poza zasięgiem wzroku. 
Panika narasta.
 „I’m a looser, Baby…”

Trudno, nic z tym nie zrobię, przepycham ten lęk w dół. 
W dół, mocno zaciskam żuchwę, gardło, w dół do przełyku i dalej przez zwieracz przełyku do żołądka. 
Kolczasty kłębek ląduje na błonie śluzowej. Zaciska jego ściany, zmniejsza objętość, twardnieje wewnątrz jak kamień. Czuję palący i klujący skurcz opanowujący okolicę pod żebrami. 
Eee, refleks zamienia bełt w refluks. 
Luksusowo. Witaj Katedro Świętej Rodziny.
Witaj wiszący naprzeciwko Jezusie bez brody.
Przełykam kłębek ponownie, aby naprawdę się na Ciebie nie zrzygać. 
Viva la vida!