niedziela, 22 lipca 2018

Delikatesy na rogi

Żeby znać umiar, trzeba:
Wiedzieć czym jest umór.
Doświadczyć mrówek wędrujących w kościach.
Przytulić drut kolczasty.
Wyrzucić brylantowy pierścionek.
Oddać hołd potępionym.
Fastrygować papier toaletowy.
Jodłować nad własnym nagrobkiem.
Poślinić kurz na żaluzjach.
Posłodzić dżem z miodunki. 
Zakochać się w kłykciu potylicznym.
Oddać morzu śledzia w occie.
Rozmieszać brokat w śmietanie.
Uciec frontowymi drzwiami.
Skubnąć jaszczurkę za nadgarstek.
Latać liniami papilarnymi.
Wturlać Syzyfa na Giewont.
Dzwonić do siebie z przeszłości.
Rolować chleb w lubrykancie.
Filtrować piasek z Gobi.
Dotknąć podniebienia lwiej paszczy.
Umyć myśl ultradźwiękiem.
Podnieść piosenkę za refren.
Kopulować z pomnikami.
Atakować zawartość szaf.
Ocalić dziurkę od klucza.
Brodzić w kiszonej kapuście.
Pogłaskać kolację przed świtem.
Zapaść się w czeski dywan.

poniedziałek, 9 lipca 2018

niezręczność

audycja nienadawana
nadawca kona, adresat nieznany
prezenterowi odcięto ręce, w prezencie
krzynę krzyczał, teraz pyta nieprzytomnie
- gdzie mój zegarek?

i nie wie jak nacisnąć przycisk space, jak przestrzeń,
guzik enter, jak wejdź,
klawisz shift, jak zmiana
nie podniesie cegły, o którą potyka się z chrzęstem stawów, nie wstając nawet z łóżka
nie umie uszczypnąć się w środku snu, mamrocze w lnianą poduszkę
- jestem zakłopotany...

do skroni przypięte ma ule szerszeni
do podniebienia przylega mu półpustynny kurz
do kostek opadły nadzieje na otwarcie klatki
- do dupy.

ulga z zamknięciem powiek
odcięciem rzęs
wyrwaniem włosów z ucha
z wdechem do pępka
przemieszeniem karku
- trochę się boję, a trochę jest fajnie

cisza niezręcznie czeka na dżingiel
dżingiel bells
dżingiel balls
dżingiel bills
dżingiel bełt

poniedziałek, 2 lipca 2018

Rzygam słotą

Pogodo! O Pogodo, wołam Cię wołaczem!
Patrzę się na Ciebie swoim brzydszym fejsem.
Wejrzyj głęboko w me, me, me, me oczy.
Umawiałyśmy się inaczej! Nie tak rozdzieliłyśmy obowiązki! Naprawdę przesadziłaś. Nie po to znoszę własną bezsenność, bezsensowność i bylejakość, żebyś nie dotrzymywała obietnic.

To ja mam być w lipcu szara, zmęczona i brzydka. To ja mam płakać co trzy godziny. To ja zionę chłodem i z oziębłością mijam przechodniów. Ty miałaś być rozpogodzona, uśmiechnięta, piękna. Jasna jak słońce i pełna ciepła. Miałaś tańczyć na małych paliczkach w kobiecych sandałach i pod pachami gości w bezrękawnikach.

To ja mam leżeć spuchnięta i pomiętolona, owinięta mgłą kocy, kołdry i kaszlu. Moje gruczoły potowe, a nie Twoje chmury mają zalewać mnie zimnym dżdżem. Pogodo! Pomyliłaś nasze ustalenia, dla Ciebie miał być Lipiec i Sierpień, podczas gdy mi, jak co roku do rozkwitu przypadałby Listopad.

Pogodo, mówię do Ciebie! Popatrz na mnie i rozchmurz się. Zawieruchę i cienie zostaw mnie, nie widzisz, że dobrze sobie z nimi radzę? Ty wróć z upalnymi nocami, które upychają lepkich ludzi w metrowe  kolejki  po wiatraki z Tesco. Wczuj się w rolę według ustaleń, dobra? Uspokój się, przeczytaj kontrakt jeszcze raz i zapamiętaj - Ty brylujesz latem, ja jesienią.

Jeszcze raz, powtórzę, popatrz na mnie, oddałam Ci wszystkie radości (żebyś zrobiła z nich pierwsze w Polsce hiszpańskie lato) i nie zostało mi nic. Może tylko książki i jedzenie. Pogodo, zlituj się, na miłość czeską! Umowa jest przecież jasna: Ty żarzysz się w wakacje, ja płonę na jesień.