środa, 26 grudnia 2018

zjednoczone stany skupienia

Wizjer zaparował, nawłoć parzy się pod przykryciem i nawet skarpetki leżą idealnie sparowane. 

Flanelowa szmatka przeciera szkiełko, które rusza się wraz z palcem zgodnie ze wskazówkami zegara. Zegar wskazuje dwudziestą dziewiętnaście, czas na napar ze złotej dziewicy i książkę. 

Otwieram pierwszą stronę, łapiąc ostrość na postaci stojącej na trzcinowej wycieraczce. To Ty bez czapki z przymrożonym zarostem. Kiedy przewracam stronę drugą wygładzasz napuszone włosy. Twoja wizyta burzy plany na wieczór. Wyciągasz ostatni klocek z podstawy skrupulatnie układanej jengi. Na szczęście mięsisty dywan wygłusza stukot burzonej budowli.

Zapadasz się miękko w sztruksowy fotel. 

Przytrzymujesz filiżankę przy ustach zlizując z jej brzegu skroploną parę. Ruszasz nozdrzami, przymykasz powieki w ciszy gęstej jak miód. Muszę poddać się tej gęstości, nie mam siły jej pokonać ani jednym słowem. Zastygam chwytając się mocno za podłokietnik fotela. Moje dłonie są wilgotne i słone jak Twoje czoło. Ciepło herbaty rozchodzi się po ciele nieprawdopodobnie szybko, podgrzewając do wrzenia kość ogonową. Wtedy zaczynasz mówić. 

Opowiadasz o ostatniej podróży zatopionej w południowym słońcu francuskiej prowincji. O kawiarni pozbawionej gości, gościńcu pozbawionym życia, życiu pozbawionym barwy. O wyblakłej okładce i zgubionej obwolucie. Między palcami wtrącam samogłoski i głębsze wydechy. Znam takie okładki, rozumiem smutek tych rozklejających się książek. Podbródek Ci drży, ale nie chcesz przerywać historii. 

Zaczynasz płakać wrzącymi łzami, wpadającymi do filiżanki. Podnoszę wzrok na okno, również zaparowane, również płaczące. Szyba pokryta pyłem drobnych kropelek. Dołączam do stłumionego łkania, przypominając sobie niepojętą żółtość kruchych stron trzydziestoletniej powieści, której nikt nie przeczytał do końca. Z trudem łapiemy oddech, wydaje się, że to raczej oddech łapie nas, ukradkiem wślizgując się w zaciśnięte tchawice. 

Kiedy w ostateczności decydujemy się wzajemnie zetrzeć łzy ze swoich twarzy, dociera do mnie, że siedzimy po szyję w słonej mazi, na wierzchu której dryfują filiżanki, zasłony, książki i klocki jengi.

niedziela, 25 listopada 2018

Pifpaf

Przez czterdzieści osiem godzin zatrzymuję czas w plastikowej butelce po fancie. 
Brak jeńców, świadków, wybrańców. Jeden skazaniec.
 
A na nim ciepły, powoli oddychający worek ze skóry. Do tego stara, elektryczna poduszka.
Jej bolesne do jęku i czerwoności przegrzanie, jak krzesło w sali egzekucyjnej przypomina o jednorazowości tego doświadczenia.
 
Ostatni posiłek gotowy. Jeden słodki batonik z masą karmelową. Wstrzymam powietrze, może rozciągnę się w czasie.  Stęchły zapach źle wysuszonej pościeli to prozac starej generacji. Beztrosko milczę, wierząc, że za czterdzieści osiem godzin nic nie ulegnie zmianie. Worek będzie spał, poduszka grzała, a pościel woniła. 
 
Godziny przyciśnięte do szyby, po której już dawno nie spacerował żaden kat.
Lśniące kąty pozbawione kurzowych kotów rzucają cień na wiecznie wieszane na nich psy.
Gęste powietrze osądza mój bezruch, decydując o tym czy pozwoli mrugnąć powiece.
Rogi parapetu wydają się dziś być łagodnie przytemperowane, lekko zaokrąglone, podważając tym bezinteresowność mojej modlitwy o cykliczność.
Słodycz tynku miesza się z kwaśnym zapachem potu.
Gorycz bezsilności maleje i przykrywa się płaszczem akceptacji własnego kalectwa.
Kolejny raz coś wydziobuje resztki mojej wątroby, kolejny raz nie żałuję.

piątek, 2 listopada 2018

mostek

Tam pod spodem, iskra
w miejscu zgagi, pod splotem
tym słonecznym,  przy rękojeści

jeśli mam użyć jednego słowa, to para
jeśli dwóch, to płynny wosk
jeśli synonimu, to lawa
jeśli makaronizmu, to ciao!

ciemiętność w zupełnej szumciszy
żarzący się kręgosłup
w palenisku dogasa pień mózgu
epicentrum reumatyzmu

odróżnić perwol od perły
to nie lada złośćżony proces


sobota, 27 października 2018

Tonieona


Piskrzytskct w uszach, zassana błona bębenkowa, słuch chyba już wysiadł z samolotu, nie znajduję ulgi w ciamkającym żuciu gumy, otwieraniu ust, ziewaniu. To cena za powrót z nieba.

Na miejscu półmrok o zapachu moczu, pijani ludzie przytulający resztki świadomości, drzewa palmowe naśmiewające się doniczkowej draceny z Biedronki. Deptak z niebieskimi ptakami wiodącymi pieski żywot, zielony dym, różowe pianki, czarne koronki, czerwone wino, czarna sepia.

Ulice bezlitosne dla węchu, za to szczodre dla wzorku, kamienice obrosłe w balkony, gzymsy wilgotne od roślin, bramy zakute w obskurność, ławki na chwiejnych nogach, krawężniki z pianki memory, chodnik wgnieciony w fotel, a fotel obszczany przez psa. Budynki pokutujące popularnością, obleśnie oblegane, obolałe, zmęczone byciem zwiedzanymi.

Dołączam do tłumu, poruszamy się bez rytmu, bez orientacji, bez znaczenia.
„I’m a loser, Baby, so why don’t you kill me?”
Dobrze, że mam jakąś melodię w głowie, bo oszalałabym od kakofonii obcobrzmiących słów. Półsłów. Ów.
Nawet dobiegające z oddali, polskie zdania brzmią tak nieswojo. 

Dociera do mnie, że nie chcę tu być, że czuję strach i potrzebuję przestrzeni. Z dala od ocierających się o siebie ramion, plecaków, toreb i oddechów. W ustach narasta gorzki kłębek lęku. Muszę to połknąć, nie mogę teraz wyjść, jestem w korku, którego ujście znajduje się poza zasięgiem wzroku. 
Panika narasta.
 „I’m a looser, Baby…”

Trudno, nic z tym nie zrobię, przepycham ten lęk w dół. 
W dół, mocno zaciskam żuchwę, gardło, w dół do przełyku i dalej przez zwieracz przełyku do żołądka. 
Kolczasty kłębek ląduje na błonie śluzowej. Zaciska jego ściany, zmniejsza objętość, twardnieje wewnątrz jak kamień. Czuję palący i klujący skurcz opanowujący okolicę pod żebrami. 
Eee, refleks zamienia bełt w refluks. 
Luksusowo. Witaj Katedro Świętej Rodziny.
Witaj wiszący naprzeciwko Jezusie bez brody.
Przełykam kłębek ponownie, aby naprawdę się na Ciebie nie zrzygać. 
Viva la vida!







sobota, 22 września 2018

Co dostarczył mi deszcz?


Dziurawe skarpetki, mokre zasłony
Zapach stęchlizny na tapicerce
Czarne powieki i kołnierz zielony
Zmęczone i przesilone serce

Liście na wycieraczce jak grzyby
Kurz spółkujący z nasionem brzozy
Senność dudniącą wargami o szyby
Wrzące spotkania z filmami grozy

Nieistnotność beżu i bieli na skórze
Gonitwę przez kropli gęste zarośla
Drażliwość gleby w przydrożnej dziurze
Transport do miejsca gdzie krzywa jest prosta

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Arusztowana

Domniemanie
Do mnie, do mnie
Pod jabłonią was zakopię.
Manie letnie i jesienne
Korzeniami wnet oplotę

Do mnie fazy
Wzywam dumnie
Tyleż wstydu narobiły
Maniakalne akty moje
Ran oblizać nie raczyły

Do mnie chęci
Szczerodobre
Czekajmy na wielkie czyny
Zacne plany, nowe życia
Miast zmian widać wybroczyny

Do mnie fałszu
Afektywny
Zmian znamieniem nicowany
Skrzyżowana trajektoria
Spokój ducha ci nieznany

Do mnie stanie
Gdzie jest pewność
By kiosk rozbić o łuk brwiowy
Asfalt, falset, bar, baryton
Plują w oko świętej krowy

Do mnie dystans
Dziecinniejmy
Rymowanek świergot zagrzmi
Trzydziestoletniego lenia
Głosem chwyci i ujarzmi

Domniemanie
Niewinności
Przecież durna jak wór kości
W danse macabre nie odróżniać
Sierpowego od miłości

Do mnie nic już
Nico, nicość
W lazurowe sny o wojnie
Skok na główkę z podwyższenia
Łamać kark można spokojnie

czwartek, 9 sierpnia 2018

Miało

Miało mi się znów zachcieć
Miało przywrócić siły
Miało oddać witalność
A ja leżę przygniły.

Miało przerwać wszechsenność
Miało sprawić, że czuję
Miało podnieść na duchu
Ja znów lunatykuję.

Miało odjąć ten ciężar
Miało być jak w wakacje
Miało dać poczuć słońce
A nie snu deprywację.

Miało być jak o świcie
Miało wrócić kolorem
Miało mgłę ściągnąć z powiek
A tu żar żalu gore.

Miało znieść ciężkość powiek
Miało poruszyć ciało
Miało głaskać po głowie
Głaszcze, a mi ciągle mało.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Literatka bez skazy


Namiętnie nadużywam słów, których znaczenia nie pamiętam.
Pasja.
Beztroski. Ty.

Szaleńczo cedzę sylaby przez wilkinowy koszyk.
Wspa nia le ni wie lo krot nie

Wyrywam zęby książce klejonej introligatorską mazią o trzy jesienie starszą ode mnie.
Fanny i Templariusze
Fanny na tropie Yeti
Fanny i Benny Hill

Zaparzam pod przykryciem wątek z tkaniny o splocie panama.
Zioła ojca Dominika
Przepisy św. Rity
Trenuj z Ewą

Dogorywam na erracie Traktatu o otwartych przestworzach.
Kuku
Ryku

niedziela, 22 lipca 2018

Delikatesy na rogi

Żeby znać umiar, trzeba:
Wiedzieć czym jest umór.
Doświadczyć mrówek wędrujących w kościach.
Przytulić drut kolczasty.
Wyrzucić brylantowy pierścionek.
Oddać hołd potępionym.
Fastrygować papier toaletowy.
Jodłować nad własnym nagrobkiem.
Poślinić kurz na żaluzjach.
Posłodzić dżem z miodunki. 
Zakochać się w kłykciu potylicznym.
Oddać morzu śledzia w occie.
Rozmieszać brokat w śmietanie.
Uciec frontowymi drzwiami.
Skubnąć jaszczurkę za nadgarstek.
Latać liniami papilarnymi.
Wturlać Syzyfa na Giewont.
Dzwonić do siebie z przeszłości.
Rolować chleb w lubrykancie.
Filtrować piasek z Gobi.
Dotknąć podniebienia lwiej paszczy.
Umyć myśl ultradźwiękiem.
Podnieść piosenkę za refren.
Kopulować z pomnikami.
Atakować zawartość szaf.
Ocalić dziurkę od klucza.
Brodzić w kiszonej kapuście.
Pogłaskać kolację przed świtem.
Zapaść się w czeski dywan.

poniedziałek, 9 lipca 2018

niezręczność

audycja nienadawana
nadawca kona, adresat nieznany
prezenterowi odcięto ręce, w prezencie
krzynę krzyczał, teraz pyta nieprzytomnie
- gdzie mój zegarek?

i nie wie jak nacisnąć przycisk space, jak przestrzeń,
guzik enter, jak wejdź,
klawisz shift, jak zmiana
nie podniesie cegły, o którą potyka się z chrzęstem stawów, nie wstając nawet z łóżka
nie umie uszczypnąć się w środku snu, mamrocze w lnianą poduszkę
- jestem zakłopotany...

do skroni przypięte ma ule szerszeni
do podniebienia przylega mu półpustynny kurz
do kostek opadły nadzieje na otwarcie klatki
- do dupy.

ulga z zamknięciem powiek
odcięciem rzęs
wyrwaniem włosów z ucha
z wdechem do pępka
przemieszeniem karku
- trochę się boję, a trochę jest fajnie

cisza niezręcznie czeka na dżingiel
dżingiel bells
dżingiel balls
dżingiel bills
dżingiel bełt

poniedziałek, 2 lipca 2018

Rzygam słotą

Pogodo! O Pogodo, wołam Cię wołaczem!
Patrzę się na Ciebie swoim brzydszym fejsem.
Wejrzyj głęboko w me, me, me, me oczy.
Umawiałyśmy się inaczej! Nie tak rozdzieliłyśmy obowiązki! Naprawdę przesadziłaś. Nie po to znoszę własną bezsenność, bezsensowność i bylejakość, żebyś nie dotrzymywała obietnic.

To ja mam być w lipcu szara, zmęczona i brzydka. To ja mam płakać co trzy godziny. To ja zionę chłodem i z oziębłością mijam przechodniów. Ty miałaś być rozpogodzona, uśmiechnięta, piękna. Jasna jak słońce i pełna ciepła. Miałaś tańczyć na małych paliczkach w kobiecych sandałach i pod pachami gości w bezrękawnikach.

To ja mam leżeć spuchnięta i pomiętolona, owinięta mgłą kocy, kołdry i kaszlu. Moje gruczoły potowe, a nie Twoje chmury mają zalewać mnie zimnym dżdżem. Pogodo! Pomyliłaś nasze ustalenia, dla Ciebie miał być Lipiec i Sierpień, podczas gdy mi, jak co roku do rozkwitu przypadałby Listopad.

Pogodo, mówię do Ciebie! Popatrz na mnie i rozchmurz się. Zawieruchę i cienie zostaw mnie, nie widzisz, że dobrze sobie z nimi radzę? Ty wróć z upalnymi nocami, które upychają lepkich ludzi w metrowe  kolejki  po wiatraki z Tesco. Wczuj się w rolę według ustaleń, dobra? Uspokój się, przeczytaj kontrakt jeszcze raz i zapamiętaj - Ty brylujesz latem, ja jesienią.

Jeszcze raz, powtórzę, popatrz na mnie, oddałam Ci wszystkie radości (żebyś zrobiła z nich pierwsze w Polsce hiszpańskie lato) i nie zostało mi nic. Może tylko książki i jedzenie. Pogodo, zlituj się, na miłość czeską! Umowa jest przecież jasna: Ty żarzysz się w wakacje, ja płonę na jesień.

sobota, 23 czerwca 2018

schów wsobny

zamykam się w sobie
na klucz
w każdym mieszku włosowym
w gruczole łojowym
w rozstępie
w wągrze
w fałdach zmarszczek
w uchyłku Meckela
w kanałach półkolistych
w przedsionku
w komorach
w  bruździe Rolanda i bruździe Sylwiusza
w desmosomach
w wodociągu mózgu
w sklepieniu
w polu przedwzrokowym
w linii grzebieniastej
w panewce stawu biodrowego
w przestrzeni międzyżebrowej
nie otwerać jeśli wieczko jest wypukłe




czwartek, 14 czerwca 2018

Spowiedź kibica

Dea - różowo-niebieska!
Dea - różowo-niebieska!
Dea, Deaaa, Dea - różowo-niebieska!

Po odśpiewaniu przyśpiewki kibica przystępujemy do zaliczenia z WFu.

Kryteria do spienienia:

Proporcjonalny proporzec
Czworogłowy nie od parady
Krawiecki jakby z elastanu
Gimnastyka korekcyjna bez korków, za to w koturnach
Rzucili skręty, ale do skłonów wciąż skłonni
Windą do nieba (nie trzeba), wystarczy nam skok w bok
Przykuc taki kruczoczarny, że aż łapie przykurcz
Szpagat międzymiastowy, oddech międzyżebrowy i napięcie międzyfazowe
Podkolanówki wciśnięte w łydki, i marzą o tym by ciasno opleść obszerność uda
Nadgorliwość tętna rekompensuje współpraca przepony
Pośladki al dente
Makaron na uszach
Rzut kulą u nogi
Środki uświęcone
Dentes z kości słoniowej
Słonina odsłonięta do niezbędnego maksimum
Podstawa czaszki czesze czakrę korzenia
Paliczki dystalne gładzą glinę podczas toczenia
Daktyloskopowo wykrwa tylko powiększone migdały, sparzone, bez skórki






czwartek, 7 czerwca 2018

Dla Leśmiana

To dziś umieram na pomarańczowo
Tlen wnika w skurczone płuca
Zapachem rozszerzasz średnicę źrenic
Na brzegu zapaści przykucam

Mam białe tęczówki i patrzę w swą niemoc
Spalając się w ciszy chcąc nie chcąc
Zaciskając palce jak kraty z żelaza
W tafli odbicia migocąc

Serce z bawełny i woskiem jest ciało
Stroszę twe rzęsy biernością
Zdeptujesz wszystko w co wierzę, rozbrajasz
Nasycasz mnie wątpliwością

Torakotomia bez znieczulenia
Zamknięta w otwartej klatce
Wydłubujesz pestki spod mych obojczyków
Zlizuję ślady po walce

Zamiast w zupełne przeobrażenie
Wkraczam znów w deformację
W algorytm przetrwania: "tak", "nie wiem", "być może"
Z przeszłości słów nawigację

Szatkujesz przedsionki, komory, zastawki
Odbierasz resztki nadziei
W stężeniu pośmiertnym zastygam oddana
Nucąc Requiem Czarodziei ⟲

wtorek, 17 kwietnia 2018

Ave Viridis!

[Dom kultury Świt
 dziesięć po siódmej 
seans spiralistyczny
spiskowców kaloszy
w drodze powrotnej z piekła,
które nie istnieje]

 "Drodzy Paranormalanie! Składamy serdeleczne podziękiwania Wszystkim, którzy przyczynili się do duchowego przeżycia liturgii Wielkiego Wybuchu. W szczególności dziękucamy Chórowi Trywialnemu, Biologicznej Służbie Zegara, osobom i grupom dekoncentrującym Świątynię (w tym Ciemiączko i Gruz Pański) oraz dbającym o wystrój prokambium walca osiowego wierzchołka korzenia. 
Dziękujemy Wspólnocie Światło Nosisz Je W Sobie i Zespołowi Paranormalnemu Carolitas, którzy regularnie i ofiarnie pielęgnują poziom endorfin i pomagają osobom potrzebującym w parafilii. 

Dziękujem. Y.






wtorek, 3 kwietnia 2018

Furculum


Lot zaczął się gładko, wręcz wzorowo. Twarze twarde od uśmiechów, opalona skóra pachnie cynamonem, na wielobarwnym horyzoncie można przyszpilić zeszłoroczne motyle.

Turbulencje początkowo nie wzbudziły podejrzeń. Przecież to normalne, że czasem zapalą się te kontrolki zapięcia pasów. Gdy tak lecimy zygzakiem tym metalowym, klekoczącym wibratorze ze skrzydłami i pilotem, gdy stewardesy w obcisłych kamizelkach pośpiesznie wycofują się za kotarę, by przycupnąć na swoich miejsach, gdy turbulencje zamieniają się we wstrząsy, pasażerowie wpadają w panikę.

Kobieta po czterdzieste i po mojej lewej zaczyna nerwowo rozglądać się po pokładzie, mamrocze coś pod źle upudrowanym nosem ze strupem po wyciśniętym pryszczu. Patrzę za okno i widzę jedynie szarą ciemność przetkaną ciemnością granatową.

Poziom lęku wzrasta. Bip bip bip. Co zrobić, kiedy nie można już nic zrobić, tylko czekać na rozwój wydarzeń? Kto w ogóle powiedział, że podczas wypadku wydarzenia się rozwijają? Może właśnie się zapadają w sobie, zapętlają w regresie?
Nad naszymi głowami zapalają się migające kontrolki. Nikt nie wierzy, że zapięte pasy pomogą mu przetrwać. Czas stanowi już wspomnienie, wydaje się, że wlecieliśmy do wieczności. Jesteśmy teraz jednym organizmem, ze wspólną świadomością przesyconą strachem, że to już koniec, że za chwilę będzie już Nic. Wszyscy miętoszą w dłoniach swoje dłonie i szeptem inwokują modlitwę:

Modlin się o brak nożyc krawieckich w bagażu podręcznym, który pod ręką wcale nie jest, bo zabrali go do luku.

Modlin się o możliwość wtaszczenia na pokład plecaka, który żadnym bagażem nie jest, bo to nierozdzielna cześć pasażera, wędrująca w fizycznej separacji.

Modlin się też za zdrowie celnika, który ocalił maleńkie nożyczki w kształcie bociana, a tym samym ocalił estetykę keratynowych wytworów naskórka.

Pomodlin się również za łut szczęścia, pomyślność róż wiatrów, za pełne usta i pełny żołądek i za życzliwość współtowarzyszy śmiertelnej podróży.

A jeśli jesteś niewierzącym (nie mylić z niewiernym), nawet jeśli Ty się nie modlin, to chociaż się Chopin.


niedziela, 28 stycznia 2018

Pierwszy

Moment, w którym załamuje się fala na której wierzchu krzyczę z radości, bo czuję, że jesteś wszędzie, czuję, że ja jestem wszedzie, bo wszędzie czuję wszystko, muzyka w wibracji dnia, kalejdoskop w kąciku oka, wdech, wydech, świętość oddechu, namacalność duszy, obecność.

Ten moment, ledwo wyczuwalny punkt, ciche wklęśnięcie, znajomy niedosyt niewiadomoczego, gdy właśnie wyczerpuje się pula euforii, gdy odrobina znaczy ogrom i oddam za nią królestwo.

Ten stan niesie ze sobą uczucie fizycznej pustki, nicości, zawieszenia w nigdzie, niebycia. Powstaje duchowe oko cyklonu, szum w głowie i zimne dłonie i pewność, że gorączka stoi już w progu tuż obok rzeszy dreszczy.

I mogę próbować to zatrzymać. Ujarzmić. Oswoić. Doklejać plastry, zjadać styropian, polerować beton. Mogę uparcie trzymać się brzytwy myśli cynicznych, wytapetowanych sarkazmem, tępą ignorancją, bo te znieczulają, urealniają, bo przecież to nic nie znaczy, że zaraz utonę.

Fala już dawno przestała być falą, a ciągle czuję że wyssysa wnętrzności z dzikim zamiłowaniem kogoś oglądającego po raz enty ten sam film, wiedzącego kto zginie i kiedy, kto zabije i dlaczego. Kogoś kto naciska pauzę, bo musi iść siku i po czipsy, tuż przed tym jak na ekranie dokonają zbrodni, której szczegóły zna na pamięć.

Ja zezuję w nicość, nicość we mnie, obie udajemy, że się nie znamy. Pokerowe twarze z mimowolnym szczękościskiem i z owrzodzonymi żołądkami. Spokój.

Spodziewałam się po tej próżni odczuwania największego braku jaki tylko może istnieć. Wyobrażałam sobie, że będę tęsknić za wszystkim, do czego do tej pory przywykłam. Jedno było pewne, że czuję bardzo potężny spokój, wypełniający miękko całe ciało. Ulga rozprzestrzenia się stopniowo, zaczynając od mieszków włosowych, wnikając w przestrzenie istoty gąbczastej w kościach, by na końcu otulić ciepłym kocem wiecznie rozedrgane ciało migdałowate.