niedziela, 25 listopada 2018

Pifpaf

Przez czterdzieści osiem godzin zatrzymuję czas w plastikowej butelce po fancie. 
Brak jeńców, świadków, wybrańców. Jeden skazaniec.
 
A na nim ciepły, powoli oddychający worek ze skóry. Do tego stara, elektryczna poduszka.
Jej bolesne do jęku i czerwoności przegrzanie, jak krzesło w sali egzekucyjnej przypomina o jednorazowości tego doświadczenia.
 
Ostatni posiłek gotowy. Jeden słodki batonik z masą karmelową. Wstrzymam powietrze, może rozciągnę się w czasie.  Stęchły zapach źle wysuszonej pościeli to prozac starej generacji. Beztrosko milczę, wierząc, że za czterdzieści osiem godzin nic nie ulegnie zmianie. Worek będzie spał, poduszka grzała, a pościel woniła. 
 
Godziny przyciśnięte do szyby, po której już dawno nie spacerował żaden kat.
Lśniące kąty pozbawione kurzowych kotów rzucają cień na wiecznie wieszane na nich psy.
Gęste powietrze osądza mój bezruch, decydując o tym czy pozwoli mrugnąć powiece.
Rogi parapetu wydają się dziś być łagodnie przytemperowane, lekko zaokrąglone, podważając tym bezinteresowność mojej modlitwy o cykliczność.
Słodycz tynku miesza się z kwaśnym zapachem potu.
Gorycz bezsilności maleje i przykrywa się płaszczem akceptacji własnego kalectwa.
Kolejny raz coś wydziobuje resztki mojej wątroby, kolejny raz nie żałuję.

piątek, 2 listopada 2018

mostek

Tam pod spodem, iskra
w miejscu zgagi, pod splotem
tym słonecznym,  przy rękojeści

jeśli mam użyć jednego słowa, to para
jeśli dwóch, to płynny wosk
jeśli synonimu, to lawa
jeśli makaronizmu, to ciao!

ciemiętność w zupełnej szumciszy
żarzący się kręgosłup
w palenisku dogasa pień mózgu
epicentrum reumatyzmu

odróżnić perwol od perły
to nie lada złośćżony proces