czwartek, 14 grudnia 2017

Plecionka

Użycz nam Boże abstrakcji absolutnej.
Abyśmy mogli klaskać stopami z oczami, z oczami z oczkami, siedząc po ciemku na klatce.
Abyśmy mogli zlizywać z lodowatej szyby pierwszy śnieg, dodając do niego konfitury, wymienionej za bluzę czerwonego kapturka.
Abyśmy słuchając mieszanki białego szumu i czarnego rapu, przemakali łzami czując, że są himalajskie, bo przecież różowe jak ta sól z beczki zjedzonej do połowy.
Abyśmy zacieśniejąc objęcia z przyjacielem, przez zamknięte powieki zobaczyli kolor pluszowy, w delikatnym odcieniu kluskowego.


Malaga Baby

czwartek, 3 sierpnia 2017

Gdakanie

Gorąco, niemiłosiernie gorąco.
Pot skleja poliestrowy top.
Mokre majtki przylgnęły do pośladków.
Bez skrupułów.
I bez świadków.
Fiszbiny zużytego stanika odparzaja pod pachami.
Ramiączko tak się wrzyna, że trzeba je odpiąć i owinąć wokół szyi.
Moje wyjaśnienia zaciemniają cały obraz.
Nad wyraz.
Na trzy, na dwa, na raz.
Podchodzę do siebie przez Ciebie.
Działania niepożądane.
Działanie, a nie pożądanie.
Memłam rozejm z rozumem.
Pakt pokojowy z wypisem z akt.
Jak powrót na Siedlce przez Wojciecha trakt.

sobota, 22 lipca 2017

Dróbg tak chciał.

Nie znam się na polityce, za to lubię tężyznę fizyczną. Zatrudniłam komentatorów, dziennikrzykarzy, freelancerów po politechnice do przedstawienia Państwu relacji z zawodu sportowych.

Godzina otwarcia igrzysk, 12:00. Nie głodowych, bo wszycy nażarci pizza z potockiej.

Pierwszy bieg o niemiłość, ale też przez płotki. Na razie nic sie nie dzieje, bo uczestnikom się nie chce. Widać oszczędzają siły. I tylko siły, bo pieniądze wydali. A Ty jak? Dzieje się coś od Twojej strony?

Akrobatyka. Fikołki wokół kolumny Zygmunta Freuda. Na złamanie karku, Jarku. Tak, bedzie po prostu miło. Będziesz rządził mydlaną krainą, a my tylko możemy bić pianę. Brawo Ty.

Następna jest sztafeta z parasolem. Musisz ukraść parasolkę i przebiec długość Chmielnej z zamkniętymi oczami i rozwiązanymi sznurówkami. Jak dobiegniesz, zrób sobie zdjęcie ze złą albo smutną miną. Zdyskwalifikowano Annę G., bo z natury ma smutną twarz.

Jedna z najtrudniejszych konkurencji nazywa się Wymyk po dach nad głową. Wygrywa ten, kto dostanie większy kredyt na jak najkrótszy czas. Mogę palić na loggi? Nie i się nie obrażaj bo to jest wynajmowane mieszkanie.

Rajcująca perspektywa prokreacji z dofinansowaniem. Jak grają to tańczmy, co będziemy sobie odmawiać. Frykcyjne pięćset pchnięć plus. Nic ciekawego, oddaję głos na skocznię.

Ale na parkiecie zrobiło się dość szybko ciasno i śmierdzi potem. Potem też krótki konkurs Skoku w bok. Kwitnąca niespodzianka z tym co sie bardzo rzeczowo wypowiadał i też jak rzecz traktował. Hej kochanie moje śliczne, oczy masz jak ciemne chmury i  wyglada na to, ze nie masz zmarszczek.
Fajnie było by Cię dostać, na dłużej, na podłodze i w wannie. Dobra najpierw się złapiemy na wysokości Lidla. Chaotyczną wiadomość wysłała, jakaś skomplikowana jest ta dziewczyna. Bezszelestna i, co najważniejsze, bezstratna ewakuacja zanim jednak to się nieumyślnie popsuje.

Ulubioną konkurencją grupy wiekowej 18-43 jest Trójbój z operatorem sieci.
Zapomniałam ile mam internetu i przez to ta kamerka się zacina. Jestem bardzo zmęczona i nie chcę Cię na ekranie. Dobrze, że zapłaciłam za styczniowy rachunek, bo dostałabym żółtą kartkę. Dodam, że windykator to nie jest osoba, która psuje windy.

Grasz dziś wspaniale ale boli mnie głowa. Do porzygu mnie boli, trzydniowa migrena na trzy palce. Tylko wtedy czuję, że mam szanse wygrać w tej konkurencji bełtania w dal. Bo zmiana pogody, bo ciśnienie spada, bo masz za sobą trudną rozmowę, bo jesteś w pracy piątą gadzinę. Bełbełbeł, bełtalala.

W ostatniej rundzie gem, set, lecz się. I wtedy straciłam wszystkie inne słowa, niedobitki zapchałam chałką z delikatesów pod blokiem. Smakowitą jak loui vitą. Kto zje wiecej? Sandra R. nie ma sobie równych, zeżarła kilogram konferencji wraz z konferansjerem.

Finał jest najtrudniejszy. Lot nad kukułczym gniazdem. Równo jady bez powodu, ale z powódką. Inercja, mdłości, twarde sutki, gorączka. Daleko tu do równika chociaż jesteśmy równo pierdolnięci. Rozmowy w przelocie, to może mnie przeleć?

Wielkie igrzyska zakończone z przytupem. Finał odwołano, zawodnicy poszli na spacer.

środa, 19 lipca 2017

El pato - Los patos

Gracji było kilka
żadna nie miała racji
na wiecznych usługach
insta-gratyfikacji

Do trzech razy sztuka
epitafium Gracji
taka z niej artystka
w tej administracji

Nie narzeka przecież
nie kipi z frustracji
to nic, że znów cierpi
od snu deprywacji

Trzeba żyć marzeniem
w każdej sytuacji
ale Gracja wpadła
w trans prokastynacji

Można wspomnieć też o
hiperbolizacji
gdyż trwa narodowy
hiper ból dupacji


Hiperbolizacja – najdrastyczniejszy środek stylistyczny w niezwykle brutalny wręcz sposób ukazujący porażający kontrast pomiędzy bardzo przeciętną oraz najczęściej nudną rzeczywistością a okropnie przedramatyzowaną treścią. Radykalny ten i skrajny zabieg stosowany jest niezwykle namiętnie przez osoby o przepastnej głębi emocjonalnej, które przelewają siódme poty usilnie starając się wykrzesać siebie choć kilka beznadziejnych, bezwartościowych i bezsensownych słów, które posłużyć mogą jako bardzo podstawowy, lecz niezbędny dla ducha opis ich najgłębszych przeżyć wewnętrznych.
(za Nonsensopedią)





 



piątek, 30 czerwca 2017

kolejne opowiadanie bez puenty

Pod luźną klepką bukowego parkietu schował się kłębek Niktki.
Niktka jest luźno pleciona, trzy po trzy.
Była kiedyś zielona. Zielenią groszkową, chociaż według mnie bardziej kalarepową, albo bobową.
Teraz po latach zrywania, splatania, rozsupływania wydaje się być w kolorze khaki.
Nazwa ta oprócz koloru definiuje też jej aparycję - khaki to z hindi zapylony, zakurzony, za Wikipedią kolor płowo-kasztanowo-cynamonowo-ziemisto-żółty, a w języku bebzońskim to kolor kaki, brudów z palety, które po wielogodzinnej sesji akwareli zlewają się we wspólną barwę jak psie kłaki.
Niktka wydaje się całkiem ucieszona obecnością starej klepki, która chroni ją przed natarczywymi stąpnięciami użytkowników parkietu. Chińskie podeszwy ich butów przyciągają elektrostatycznie wszystko z czym mają kontakt, więc Niktka jest wdzięczna krzywej klepce, że zaklinowała się przed laty w tak fortunny sposób, by teraz dać jej schronienie.
Do towarzystwa ma kilka łupinek od prażonego słonecznika, które opowiadają o tłustych czasach kiedy to wystawiały tyłki do Słońca i słuchały wibrujących dźwięków pszczelich skrzydeł, otoczone wściekłą żółcią czekały tylko na wieczorny zapach maciejki. Wśród towarzyszy jest też zapięcie od złotego kolczyka, ale ono nie ma żadnych ciekawych historii, całe życie spędziło z tyłu ucha, zasłonięte włosami Pani domu.
W tej bukowej jaskini Niktka znalazła jeszcze miejsce by przygarnąć kota. Kot jak kot, z kurzu, z sierści i z roztoczy, drży przy każdym dźwięku odkurzacza, a na widok miotły wciska się w najciemniejszy kąt, ot kot.
Dzień zapełniony jest odwiedzinami - pająki, szczypawki, gdy spadnie trochę deszczu pojawiają się też rybiki cukrowe. Wieczory upływają sielsko przeplatane opowieściami łupinek lub nasłuchiwaniem rozmów domowników.
Tylko noce doskwierają Niktce. Po pierwsze jest koszmarnie ciemno i nie dobiegają z góry żadne dźwięki. To dość klaustrofobiczne doświadczenie, nawet jak dla skłębionej Niktki. Po drugie w tej ciemności nawiedzają ją obrazy z przeszłości.
Przypomina sobie wtedy, że była silna, nowa, fabryczna. Że miała barwę młodej kalarepki i przeszywano nią jedwabne zasłony w pokoju jadalnym. Obserwowała wtedy całymi dniami na zmianę - to, co dzieje się za oknem i to co w domu. Mogła widzieć tyle ciekawych rzeczy - za dnia życie domowników, w nocy życie ulicy na starówce nadmorskiego kurortu. Światła świec i ulicznych latarni, bezczelne uśmiechy dzieci, bezlitośnie mdłe migdalenie się zakochanych, pijackie wyprawy młodych, proporczyki haftowane przez prababkę, brandy wypijaną po kryjomu przez Pana domu, kwiatowe cienie rzucane przez sztywne od krochmalu sąsiadki - firanki, wszystko to sprawiało, że czuła się przepełniona życiem. Tymczasem pod klepką jest może i bezpiecznie, ale i monotonnie

czwartek, 25 maja 2017

calvus

Potrzymaj moje rozterki, nie mam już na nie siły
możesz je zapleść w warkocze, by gniazdo tam sobie uwiły
pasują do czerni Twych włosów, grafitu tęczówek, do źrenic
zwężonych przez horyzont zdarzeń, szepczących przenikliwie: to nic!

Zawiń we włosy mdłe lęki, ograniczające iluzje
przekorne, zacięte spojrzenia, natrętnych wpomnień okluzje
i blizny i krzyki i gorycz, impertynencję i tupet.
I zetnij się potem na łyso, noś tylko z kwiatów perukę.







poniedziałek, 22 maja 2017

Domo

Szeleszcząć myślami siedzę skulona na źle polakierowanej ławce.
Gwar, półmrok, ciepłe powietrze, mokra koszulka.
Wszystko takie podobne, prawdopodobne.
Niczego nie potrzebuję wiedzieć, bo czuję i to wystarczy.
Po chwili czucie też się rozpływa, zniknęło ciało, jeśli w ogóle wiem czym było.
Nie ma mnie w sobie.
Zawisłam piętnaście centymetrów nad czubkiem własnej głowy.
I to moje ulubione miejsce, takie pełne lekkości, stworzone z powietrza, delikatnie rozpraszającego światło lampionów rozwieszonych przy stolikach.
Czuję jedynie obecność drzewa, pod którym usiadłam i właśnie trwa hipnotyzująca rozmowa liści.
Z dziecinną radością słucham ich rozterek, majaczą coś o nadchodzącym przesileniu letnim. Chcą się do niego przygotować. Bardziej szeleścić, zwiększyć turgor, rozpowszechnić kutynizację, przyspieszyć fotosyntezę.
Ponoć o północy wiatr oznajmił, że lipy już pylą, a sosnom przyrastają młode pędy. Podjudza je do przyspieszenia tempa liściastego życia. Dopinguje, by już zadbały o akumulację potasu w wakuolach. Pomiędzy gałęziami przebiega szmer dezaprobaty.
Liście są zmęczone, wolałyby niczego nie przyspieszać, utrzymać stałe tempo, bo taki zimowy początek maja bardzo je osłabił. Tu udziela się konar, ciężkim, skrzypiącym pomrukiem uspokaja je, że to tylko kilka miesięcy wysiłku i potem już nic nie będą musiały robić.
Liście bardzo się cieszą i ochoczo zabierają do pracy. Skoro muszą być na pełnych obrotach tylko do listopada, to zrobią co trzeba.
Potem przecież całe życie przed nimi, a jeszcze mech czasem opowiada legendę o złotej jesieni, a to na pewno oznacza, że warto się teraz przemęczyć.


środa, 26 kwietnia 2017

SOS

Rot und A

Teofilina i Kofeina pokłóciły się rano o szczerbatą filiżankę. Nici ze wspólnego śniadania, więc śnię to danie dalej. Nie lej mi tu wody.

Jest już prawie południe, one nadal beznaczynnie czekają. Nie wiem na co, na czczo? W kuchni na posterunku są przecież wiecznie gotowe do wzięcia kubki-zdziry, dostępne całodobowo dla każdego. Można skorzystać, zalać nawet i dwa, trzy razy pod rząd. Potem odstawić hurtem do zmywarki, niech się wyparzą i przydogodzą innym.

A filiżanki jak nie było, tak nie ma. Komu mogła się spodobać jej wyblakła czerwień? Różany, przaśny deseń obrębiony złotą linią?
Pewnie ktoś ją przetrzymał u siebie na biurku, albo stukł, a może zawrzał do domu...

Taką starą i poszczerbioną? Z taką dziurą na brzegu w kształcie litery A? Przeszczekam jeszcze chwilę, przecież się znajdzie.
Poprajcuję w tym czasie nad gramatyką i składem porcelany, żeby nie cierpieć już tak bardzo przy wizytach słoni.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Verte

Opóźniony pociąg pocieszny Powierzę,
przez Sernik, Keks, Murzynek, Makowiec.
Planowo nie przyjeżdżający nigdy, przyjedzie z obciążeniem około 10 kilo.
Za przeludnienie pociągu uprzejmie w twarz się śmiejemy.

czwartek, 13 kwietnia 2017

quod me nutrit me nutrit

Wchodzę po szkodach w podskokach.
Naciskam sparciały przycisk domofonu licząc na to, że nie pomyliłam znów jeden z dwa, ani dwa z jedenaście.

Może mi się wydaje, ale zamknięto mi właśnie skowronka w klatce z żeber.
Łapię wdech na ostatmim wydechu i wyrzucam z siebie "yytoja".
Bzz. Zimne drzwi.
Metalowy szczęk. Zgrzyt.

Echo na Twojej klatce. Zdziczały ptak w mojej klatce. Stoisz w drzwiach. Stop klatka.
Nie wiem co mówię. Coś na pewno i to dużo, ale to jak atrapa.

Na półce w ciemnym przedpokoju leży koper.
Wiecha wielkości wieńca pogrzebowego. Kojarzy mi się z babcią i jej zimowymi potworami. Ściągając buty cały czas coś mówię, ciągle nie wiem co.
Na nieszczęście wiem co myślę.
Myślę, że ten przedpokój mógłby być słoikiem.
Takim z zielonkawego szkła, zamykanym na sprężynkę i uszczelnianym pomarańczową gumką.
Ja byłabym gorczycą, Ty czosnkiem. Babcia zalałaby nas ciepłym octem i zrobiła swoje pyszne podgórki, które dziadek z cierpliwością anioła rozwoził po całej rodzinie.
Potem pakował puste słowiki do kraciastej torby.
I jadąc do domu rowerem dźwięczał szklane melodie.

Widzę, że jesteś zmęczony.
Zawstydzony?
Zmieszany?
Wstrząśnięty?
Jesteś na pewno zraniony.
Pytam o to, ale omijasz zgrabnie odpowiedź. Rozumjem.

Zanim dojdziemy do pokoju dużo się dzieje.
Kolejność jest przypadkowa, a czas nie istnieje.
Tu nawet lustra nie mają swoich ścian.
Tyłu rzeczy nie pamiętam. Tyle rzeczy mam z tyłu.
Czuję Twój zapach.
Widzę nadąsaną dziewczynę, której zazdroszczę urody.
Cholernie się wywyższa.
A może tonie ona?
Widzę chłopaka z dziewczyną i dzieckiem.
Ciekawe czy są sczęźniwi.
Jest też koleś w paszkiecie.
I chłopak z pięknym imieniem, którego nie pamiętam.
I ta dziewczyna z piekarni.
Widzę swój plecak z podstawówki. pędzel numer 5, talerz z niedokończonym obiadem, córkę Jerzego, wczorajsze śmierci, sprzątaczkę w kuchnij, ciastka koksowe, rower, kota koleżanki.
Widzę, że jesteś zmęczony. Chciałabym, żebyś nie musiał być zmęczczony.
Chciałabym się Tobą zaopiekać. A może odwrotnie. Chcialabym, żebyś to Ty zaopiekał się mną, bo nie nawidzę stąd wyjścia.
Chciałabym Cię w ogóle nie znać.
Chciałabym nie musieć wciąż upewniać się czym jestem.
Pod biurkiem padł trupem zielony odkurzacz, pralka rzęzi miłosne melodie, a zapach wtóruje jej kiełbasem. Po co zadajesz mi te pytania? Masz sernikt od teściowej. Dobry jest. Masz kamyk znad morza, może kiedyś będę takim kamykiem. Zaparkutuj tutaj. Przytul mnie nie. Spierdalajlama.

Leżę na wystających łoptakach, wciągam brzuchć, dużo i mocno.
Żeby był płaski. Żebry najlepiej nie było go wcale.

Ale on wciągle jest.
Skoro już jest, to może go dotnij.
Jeszcze zraz, tak delikatnij.

Będę za dziesięć minut.

I wchodzę po szkodach w podskokach.








sobota, 25 marca 2017

erato

Boginie nie ubierają się u Prady.
Namiętnie plądrują przydrożne lumpeksy. 
Wpadają w trans dotykania tkanin, gładzenia faktur, przyglądania się detalom.
Słuchają jakie historie opowiedzą im czyjeś ubrania.
I opowiadają im swoje. 
Przymierzają sukienki, w których kiedyś ktoś po raz pierwszy się całował.
Szurają zużytymi ząbkami suwaków, które zacięły się akurat w momencie, gdy zaczynało padać.
Przewiązują się w talii nie swoim paskiem. 
Przyjemnie lśnią w niechcianych cekinach.
Nie mogą dopiąć spodni, oddanych bo poprzednia właścicielka nie przestała chudnąć.
Wskakują w cudze buty, dając im szansę na nowe drogi.
Stojąc na jednej nodze przeglądają się w taflach luster z drugiej ręki.
Kupują te ubrania tylko po to, by jak najprędzej je z siebie zerwać.
Bluzkę zrzucić w przedpokoju wyrywając większość guzików.
Spodnie cisnąć pod łóżko, bo cisną.
Potykać się codziennie o ukochany blezer z drapiącej w kark wełny.
Ułożyć na bawełnianym stosie kolejne wyprane sukienki.
Zmechacić dresy.
Zaciągnąć rajstopy.
Odparować skarpetki.
Boginie ubierają się tylko po to, by móc się rozebrać. 
Oddychać przez meszek na skórze, napinać mięśnie stroszące włosy gdy robi sie chłodno, pachnieć jaśminowym talkiem i odrywać metki od spotkanych w życiu ludzi.




niedziela, 12 marca 2017

Macula lutea



bez płomienia, bez iskry, bez Prometeusza
pstryk! rozproszyło się białe światło 
rozdaje landrynki plamkom żółtym i gra w szachy
wieża na L4, a goniec na 75B
  współdzielą tylko współczynnik załamania 
a komory migoczą bez mrugnięcia powiek
dwójłomna trójmiłość ćwierćfalówki
halo, czy ty to widzisz?
 halo 

środa, 22 lutego 2017

Desidero

Dziś rzucam łaciną, żongluję sylabami, wypadają mi z rąk, odbijają od podłogi, obchodzą kocią sierścią, przyklejają do starych gum do żucia, tworzą Słowa.
 
Słowo, kaleki krewny Myśli ubrany przez Emocję. Wiecznie nieświadomy swojej mocy kłamca. Kunsztownie wydziergany i sztywno wyuczony świadek upadku komunikacji pomiędzy jeszcze żywymi nami.

I stoją jak wryte takie Słowa, pokraczne. Tępo uwierają, zasychają w gardle, zalewane flegmą i wydzieliną śluzówki jamy nosowej i zatok. 
 
Tęsknię. Pamiętam. Czekam.
 
Kolejne Słowa wbijają nieprzytomny, mglisty wzrok w kość podniebienną. W miejscu gdzie kości podniebienia łączą się w grzebień nosowy Słowa pulsują już z zamnkniętymi oczami, zaślinione, spuchnięte, tłuste w dotyku, pozbawione pierwotnego wyrazu -  swoiste Muzeum Słów Woskowych.
 
 Jestem. Pragnę. Potrzebuję. 
 
Na wszystkich brzegach kości łzowej zaczepiły się Słowa Rozbitkowie. Bezpańskie od wielu lat, nie posiadające żadnej tożsamości ponad to, co mówią o nich Słowniki. Same siebie nie umiejące wymówić. Błąkające się beznadziejnie pomiędzy wyrostkiem czołowym szczęki, a kością sitową. Leżące w pozycji embrionalnej, zwinięte w kłębek, wysłane na wygnanie na grzebień łzowy tylny.
 Kocham. Boję się. Przepraszam.