niedziela, 28 stycznia 2018

Pierwszy

Moment, w którym załamuje się fala na której wierzchu krzyczę z radości, bo czuję, że jesteś wszędzie, czuję, że ja jestem wszedzie, bo wszędzie czuję wszystko, muzyka w wibracji dnia, kalejdoskop w kąciku oka, wdech, wydech, świętość oddechu, namacalność duszy, obecność.

Ten moment, ledwo wyczuwalny punkt, ciche wklęśnięcie, znajomy niedosyt niewiadomoczego, gdy właśnie wyczerpuje się pula euforii, gdy odrobina znaczy ogrom i oddam za nią królestwo.

Ten stan niesie ze sobą uczucie fizycznej pustki, nicości, zawieszenia w nigdzie, niebycia. Powstaje duchowe oko cyklonu, szum w głowie i zimne dłonie i pewność, że gorączka stoi już w progu tuż obok rzeszy dreszczy.

I mogę próbować to zatrzymać. Ujarzmić. Oswoić. Doklejać plastry, zjadać styropian, polerować beton. Mogę uparcie trzymać się brzytwy myśli cynicznych, wytapetowanych sarkazmem, tępą ignorancją, bo te znieczulają, urealniają, bo przecież to nic nie znaczy, że zaraz utonę.

Fala już dawno przestała być falą, a ciągle czuję że wyssysa wnętrzności z dzikim zamiłowaniem kogoś oglądającego po raz enty ten sam film, wiedzącego kto zginie i kiedy, kto zabije i dlaczego. Kogoś kto naciska pauzę, bo musi iść siku i po czipsy, tuż przed tym jak na ekranie dokonają zbrodni, której szczegóły zna na pamięć.

Ja zezuję w nicość, nicość we mnie, obie udajemy, że się nie znamy. Pokerowe twarze z mimowolnym szczękościskiem i z owrzodzonymi żołądkami. Spokój.

Spodziewałam się po tej próżni odczuwania największego braku jaki tylko może istnieć. Wyobrażałam sobie, że będę tęsknić za wszystkim, do czego do tej pory przywykłam. Jedno było pewne, że czuję bardzo potężny spokój, wypełniający miękko całe ciało. Ulga rozprzestrzenia się stopniowo, zaczynając od mieszków włosowych, wnikając w przestrzenie istoty gąbczastej w kościach, by na końcu otulić ciepłym kocem wiecznie rozedrgane ciało migdałowate.