Dzień pierwszy to spocone dłonie, przyspieszony puls, skrócony oddech, piekący przełyk. Dzień pierwszy jest mamrotaniem, dobrze, że już koniec, nigdy więcej, ostatni raz, poddaję się.
W pierwszym dniu iskrzy się nadzieja, że to się powiedzie, poczucie sprawczości i wewnętrznej siły woli kiełkują. Tyle, że nie ma żadnego gruntu, kiełkują, żeby zgnić w zalewie natrętnych myśli, tłumaczących, że nic złego się nie stało, że tak wygląda wolność, że musisz sobie zaufać, że umiesz być szczęśliwy. Szczęśliwy i wartościowy pomimo tych nieidealności, zakrętów, potknięć, zgrzytnięć, pęknięć. Umiesz? Nie rzygasz. Udało się. Zasypiasz wierząc.
Dzień drugi to ssanie, głód, nienasycenie. Jesteś wiecznie pustym naczyniem, które rozszerza się w miarę jedzenia i picia. Najlepiej cukier, cukier z solą, sól z gorczycą, z miodem, z cynamonem, z majonezem, kawą, chlebem, jabłkiem, paluszkiem, serem. Żółtym, królewskim, pleśniowym, mozarellą, brie, mascarpone, carskim. Serem alejkum. I feel it in my gut. Ukłucie pod lewym, szóstym, może siódmym żebrem. To on tak nakłuwa. Już idzie strach. Paraliżuje mięśnie oddechowe, czujesz się zardzewiały, dziurawy, trzęsiesz się w sobie zlękniony własną nieobecnością. Każdy kolejny wdech to zawrót głowy. Znikają z horyzontu fatamorgany pewności, że trawienie tego ma sens.
Bardzo się boisz, że dzień trzeci nie nadejdzie. A jeszcze bardziej, że nadejdzie i będzie jeszcze gorzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz