poniedziałek, 3 lutego 2020

bałtlantyda

Plaża ogołocona z ludzi, my ogołoceni ze złudzeń, a  rozum wywiało. Chociaż do wiatru to akurat nie będę się czepiać. Jest, jaki jest - za silny, zbyt porywisty i mokry. I co mam poradzić? Przecież go nie zatrzymam. Leci z gęstszej ciemności w ciemność mniej gęstą i, nawet gdyby chciał, nie może tego zmienić. 

Skoro już zdecydowałam się wyjść z domu, to muszę pogodzić się z tym, że będzie mi towarzyszył i, nawet gdybym chciała, nie mogę tego zmienić. Przed zimnem ochroni czapka, przed deszczem parasol lub parasolka (jak wolisz), a przed wiatrem? Przecież nie będę chodzić z parawanem. Poszukam innego schronienia.

Nawet nie wiedziałam, że po zmroku można pływać. Pod powierzchnią jest spokojnie, nie pada i nareszcie nie wieje. Gęstość wody otula sine ciało niczym zimna, mięsista satyna. Żeby utrzymać się na powierzchni wystarczy głęboko oddychać. Przy większej fali, nabrać wody w usta, a gdy ciągnie w stronę dna - wierzgać nogami. Aby nie dryfować z prądem, muszę z uporem stawiać mu delikatny opór. Na dłuższą metę, wyczerpanie murowane.

Ziarenka piasku przykleiły się do skóry. Wykopałam dołek i patrzę z czego się składa. Z wydrążenia i ciemności. Czarny, pusty, nic ciekawego. Zawiszam w nim wzrok tak długo, dopóki czegoś nie zobaczę. Pole widzenia zawęża się do punktu o średnicy źrenicy. Nasyca się kolorami, które szybko znikają, pozostawiając po sobie srebrną poświatę. Wnioskuję, że dołek zawiera tylko to co poza światem. I nawet gdybym chciała, nie będę tego rozumieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz